– WSPOMNIENIA H.RALFSA

    • Kontrast
    • Czcionka
  •   BIP

Izba przyjęć: 95 7428 707   Poradnie: 95 7428 756

Szanowni czytelnicy!

Chciałbym zaproponować, moim zdaniem istotne dla historii Obrzyc wspomnienia świadka tego, co zdarzyło się tu w latach 1942-1945. Nie są one zapewne znane pracownikom Szpitala, bowiem nigdy nie spotkałem ich tłumaczenia na język polski. Wspomnienia Hansa Ralfsa były jednym ze źródeł materiałów dowodowych w procesach zbrodniarzy hitlerowskich działających w Obrzycach. Na zeznania tego świadka powoływała się między innymi Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Zielonej Górze, a autorzy „Zbrodni hitlerowskiej służby sanitarnej w Zakładzie dla obłąkanych w Obrzycach” – Józef i Jerzy Radziccy powołują się na nie aż 13 razy.

KIM BYŁ AUTOR „PRZEŻYCIA W OBRZYCACH”?

Hans Ralfs urodził się 28.08.1883 r. w Preetz koło Kilonii. Ukończył Akademię Sztuki w Weimarze. Wszechstronnie utalentowany artysta: malarz, grafik, dramaturg, eseista oraz teoretyk sztuki. Od 1935 r. większość życia spędził w Zakładzie Leczniczym dla Nerwowo Chorych w Neustadt /Holsztyn. Stamtąd 01.06.1942 r. transportem wraz z innymi chorymi z tego samego szpitala trafił do Obrzyc. Po zajęciu Obrzyc przez wojska radzieckie pełnił przez krótki czas funkcję sekretarza – kierownika biura przy dr. Rosenbergu, mianowanym na to stanowisko przez radzieckiego komendanta wojskowego miasta Międzyrzecz. Prezentowane poniżej wspomnienia napisał krótko przed śmiercią leżąc na szpitalnym leżaku. Przy tej czynności został też sfilmowany przez sprowadzonego celowo fotoreportera wojennego. Zmarł w Wielkanoc 1945 r.

O tym, że Hans Ralfs był uznanym twórcą świadczy zainteresowanie jego losem ze strony licznych instytucji niemieckich – muzeów i bibliotek, Zakładu Historii Medycyny Uniwersytetu w Kilonii i Bałtyckiego Centrum Zdrowia Psychicznego w Neustadt oraz miłośników jego talentu.

Hans Ralfs – sekretarz dyrektora i kierownik biura – Międzyrzecz – Obrzyce, 12 kwietnia 1945 r.
Tłumaczenie z języka niemieckiegoJoachim Boche

POD RZĄDAMI GRABOWSKIEGO

  2 czerwca 1942 r., późnym wieczorem około godz. 2300 dotarliśmy głodni – transport 18 mężczyzn z Zakładu w Neustadt w Holsztynie – do Obrzyc koło Międzyrzecza. Głodni, bo ostatnie 11 godzin nie otrzymaliśmy niczego do jedzenia, pomimo, że w Neustadt zaopatrzono nas na drogę w wystarczającą ilość chleba, masła i wędliny ale to zostało zjedzone przez konwojujący nas personel.

   Transport odbywał się w brudnym wagonie do transportu jeńców, gdzie siedzieliśmy po dwóch w ciasnych celach. Przesiedzieliśmy tak również noc spędzoną w Kostrzynie, kiedy to personel chodził na zmianę do miasta i jak się później okazało kupował sobie tytoń na nasze kartki dla palących. Więźniów, których transport musiałby w drodze zatrzymać się na noc ulokowano by w jakimś więzieniu, aby mogli sobie członki rozprostować. My byliśmy chorzy, przynajmniej dotychczas była ta fikcja ciągle podkreślana. Jednak w Obrzycach mieliśmy wkrótce przekonać się, że postrzegani jesteśmy jako zbrodniarze.

   Wieczorem tylko nam podano wystarczająco obfity posiłek a potem położyliśmy się do łóżek. Była to przyjemność po podróży bowiem łóżka były dobre. Następnego dnia zabrano nam naszą prywatną odzież i ubrano nas (dosłownie „wpakowano”) w stare łachy, które tu i ówdzie nie pasowały. Zostawiono nas w spokoju, siedzieliśmy przy dobrej pogodzie na podwórzu i słuchaliśmy, co nam tutejsi opowiadali o panujących tu stosunkach. To było okropne, czego się to dowiedzieliśmy. Jedzenie było złe, praca wymagała wytężenia wszystkich sił.

   Jedynie nasz dentysta dr Rosenberg, którego ze względu na zawód chciano wykorzystać, dostał się niebawem do innego budynku. My pozostali otrzymaliśmy połatane ubrania drelichowe i zostaliśmy przeznaczeni do prac zewnętrznych. Na początku chodziło o to, aby zabagnioną drogę doprowadzić do przejezdności, przenosiliśmy wały faszyny. Tym wszystkim kierował pielęgniarz z karabinem na ramieniu. Wkrótce mieliśmy się dowiedzieć jak nas tu oceniono. W pobliżu powstał niewielki pożar lasu. Miała się tam udać kolumna chłopców i stłumić nieznaczny jeszcze ogień. Użyła do tego naszych szpadli i łopat. Naturalnie coś podobnego nie przebiega bez zdenerwowania. Wtedy nadjechał nadpielęgniarz  Weidemann na rowerze i wrzasnął do pielęgniarza Glenetzki’ego: „Rozstrzelaj pan tę bandę, na nic innego nie zasługują! Do czego ma pan strzelbę?”. Nic dodać nic ująć. Chorzy pod uzbrojoną strażą jak skazańcy!

   Trzeba jednak powiedzieć, że obydwaj pielęgniarze okazali się bardzo ludzcy. Mimo, że pracowałem szpadlem lub dziabką a praca stawała się dla mnie coraz cięższą nie mogłem skarżyć się na traktowanie. Kiedy indziej, gdy regulowaliśmy potok pielęgniarz Feireke, człowiek który prawdopodobnie żył kiedyś w lepszych warunkach, posadził mnie z jeszcze jednym pacjentem na osobności, gdzie ostrzyliśmy stępione narzędzia. Stało się – przyłapano nas. Dwaj dobrzy dla nas pielęgniarze zostali zmienieni a na ich miejsce wszedł osławiony Emil Schmidt zwany „Rewolwer – Schmidt”.

   W międzyczasie nastały żniwa. Kosztowało nas to wiele trudu w prażącym słońcu, wiele znoju i potu. Pola były zachwaszczone, często więcej ostu niż zboża, moje ręce i ramiona były pokłute i ropiały. Całkowicie niewystarczające było wyżywienie.
   Wodniste zupy, wodniste zupy i trochę chleba. Pewnej niedzieli otrzymaliśmy tylko suche ziemniaki, gdyż klopsy i sos zabrali dla siebie ludzie ze szpitalnego gospodarstwa – majątku rolnego.
   Ugotowano wprawdzie dla nas zupę z kaszki manny, ale złość pozostała.

   Żniwa przebiegały nadal. Rewolwerschmidt szalał po polu i rozładowywał swą wściekłą żądzę autorytetu na słabowitych i niezdarnych. Pewnego dnia uderzył polskiego jeńca wojennego kolbą karabinu w głowę tak, że zwisał z niej szeroki pas skóry a koszula i ubranie zbryzgane były krwią. Po dwóch dniach Polak już nie żył. Wytępiony! Schmidt natomiast zgłosił, że Polak napadł na niego i chciał mu wyrwać karabin. Kiedy żniwa dobiegały końca, z powodu nieodpowiedniego obuwia dorobiłem się płaskostopia lewej nogi co zaczęło boleć. Pozostałem na oddziale, miałem też dość wyzwisk i obelg pielęgniarzy na zewnątrz. To, co wówczas usłyszałem z pola było z dnia na dzień coraz bardziej odrażające. W tym czasie, w czasie pobytu na oddziale, zdarzyło się coś niebywałego. Jakiś chorobliwy ważniak spośród naszych kompanów z Neustadt doniósł, że pacjent Wagner i ja wysłaliśmy list do poselstwa szwedzkiego za pośrednictwem przyjaciela Bogsen’a z Kilonii. Wielkie zamieszanie! Radca medyczny Mootz próbował grzecznie – pasowało to do niego jak śpiew do świni – nakłonić nas do przyznania się. Nie miał jednak szczęścia, bo to nie było prawdą. Jednak w celu uniknięcia zatajenia stanu faktycznego sprawy zostałem przeniesiony na oddział 19 i zamknięty na niedzielę w celi, w której okryty jednym kocem leżałem na materacu wprost na podłodze. W poniedziałek rano zostałem wypuszczony. Kto tak zarządził nie udało się ustalić.
   Postanowiłem sprawę wyjaśnić. Dlatego też napisałem do Boysena i dowiedziałem się, że wszystkie moje ostatnie listy do niego zostały zatrzymane, a cała ta sprawa to oczywiście urojenie. Całe to osobliwe zdarzenie wydało się żartobliwym światełkiem w szarej – strasznej rzeczywistości, która mnie tu otaczała.

   Złe traktowanie chorych w polu, złe w pawilonach: bito ciężkimi pękami kluczy, równo, na oślep. Kopano w siedzenie, po całym ciele, tak długo aż ofiary nie wiły się po podłodze a potem znęcano się dalej. Odznaczali się w tym szczególnie pielęgniarze: Schimmelpfennig, Kaess, Kunde, Emil Schmidt i Plewa. Nie było się, komu poskarżyć, lekarze byli wyłącznie dekoracyjnymi figurami służącymi do zachowania pozorów, że jest to szpital.

   Od strony czołowej budynku administracyjnego prezentował się w wielkich pozłacanych literach napis „Krajowy Zakład dla Chorych Międzyrzecz – Obrzyce” („Landeskrankenanstalt Meseritz – Obrawalde”). Zbudowany został, jak wskazuje wzmianka na bocznej ścianie budynku, w latach 1904-1907.
   Przypuszczalnie przez 30 lat prowadzony był jako szpital. Podlegał dyrektorowi – lekarzowi. Lekarze kierowali oddziałami: położniczym, ginekologicznym, niemowlęcym i dziecięcym, oddziałem dla kalek, internistycznym i neurologicznym. Istniał instytut rentgenowski, dom starców oraz pawilony – oddziały dla lżej lub bardziej chorych psychicznie.
   Pacjenci, którzy byli tu jeszcze za czasów, gdy dyrektorem był lekarz, subiektywnie i barwnie przedstawiali obraz szpitala i panujące w nich warunki, leczenie, traktowanie chorych, wyżywienie, itd., które jak w całej Rzeszy wydawały się być dobre.

   Charakter szpitala, szczególnie w oddziałach psychiatrycznych zmienił się zasadniczo, kiedy komisarzem obrony II okręgu Rzeszy mianowany został dotychczasowy prezydent prowincji Pomorze Schwede – Coburg. Od tego momentu wprowadzono w życie „niszczenie aspołecznych i umysłowo chorych elementów”. Jak dowodzono stanowili oni w czasie wojny balast nie do udźwignięcia przez społeczeństwo i państwo.
   To odgórnie wprowadzone zarządzenie było konsekwencją jedynie władczych kompetencji komisarza obrony Schwede – Coburga.
   Nie ukazało się ono w dzienniku urzędowym ministerstwa spraw wewnętrznych. Schwede – Coburg jest, więc tym, który spowodował, że właśnie w Obrzycach z „zakładu dla chorych” uczyniono „dom mordu”. Za pośrednictwem właściwego i podległego służbowo kierownika Zarządu Krajowego Pomorza powołany został na stanowisko dyrektora gospodarczego (w październiku 1941 r.) Walter Grabowski. Widziano w nim odpowiednią osobę do zapisania tego smutnego rozdziału w życiu cywilizowanego narodu. I nie pomylono się.

   Grabowski, człowiek bez jakiegokolwiek przygotowania do swojego stanowiska. Z dostępnych mi akt personalnych i jego prywatnej korespondencji wynika, iż do chwili powołania na stanowisko dyrektora był on pracownikiem biurowym miejskiej kasy oszczędności, później przedstawicielem firmy handlującej obuwiem i artykułami szewskimi.
   Wnet odstawił na plan drugi obu lekarzy, starszych, już dawno emerytowanych panów i teraz próbował wprowadzić w życie „wybrakowywanie” chorych. Nie wiadomo dokładnie kiedy rozpoczęto tu na większą skalę uśmiercanie chorych, w każdym razie, gdy nasz transport dotarł z Neustadt w 1942 r. zgroza tu wisiała nad zakładem niczym czarna chmura. Dyrektor musiał dokonać zmiany w kierownictwie lekarskim, bowiem dr Volheim wzbraniał się przed udziałem w tym przedsięwzięciu. Przystał na to dr Mootz w uznaniu czego, po kilku małostkowych i brudnych intrygach, Grabowski uczynił go naczelnym lekarzem. Grabowski okazał się również zwyczajnie zapobiegliwy. On, który nie posiadał żadnego naukowego przygotowania do zadań i eksperymentów biologicznych, urządził sobie laboratorium biologiczne oraz olbrzymią bibliotekę, chcąc wytworzyć wokół siebie aureolę człowieka, który dorósł do takich zadań.

Kiedy drewno i szkło stały się materiałami strategicznymi, okna, w których zbiła się szyba zaczęto zabijać papą, nie brakowało natomiast szkła ani drewna na klatki na myszy stanowiących obiekty eksperymentów, a w stolarni pracowało przeciętnie dwóch ludzi na potrzeby dyrektorskiego „szpanu”.

   Nowy pan skrzętnie rozwijał swoje, niewątpliwie maniakalne, zaaferowanie. Na maniakalny charakter wskazywało i to, że rozpoczynał „setki” zadań, które wnet porzucał, zachowując się jak dziecko któremu znudziła się zabawka. Nie zapominał przy tym jednak o tym, do czego został powołany: „wybrakowywanie” nabierało biegu i tempa. Krzywa śmiertelności pięła się w górę. Z zakładów całej Rzeszy, z Saksonii, Nadrenii, Westfalii, Szlezwigu-Holsztynu, dochodziły tu transporty w sile 100-250 osób, a po krótkim czasie większość chorych nie żyła. Także dzieci, o czym dowiedziałem się dopiero pisząc ten reportaż, musiały umrzeć. Chciałbym ten koszmarny temat, który dr Volheim w obecności Rosenberga nazwał hańbą cywilizacji, zakończyć podaniem przybliżonej liczby uśmierconych pod rządami Grabowskiego 13 000 chorych.

   Drugi rodzaj bardzo ożywionej działalności rozwinął pan dyrektor w obszarze sprzątania stajni Augiasza – walki z korupcją. Żadna, choćby najmniejsza, komórka nie była wolna od złodziejstwa. Kradzieże, prywatne roboty, do których używano materiał zakładowy. W tej dziedzinie nie udawało się to Grabowskiemu tak łatwo jak w wyniszczaniu chorych, bowiem przyłapani grozili dalszymi denuncjacjami w wypadku gdyby im miało się coś przytrafić. Któż chciałby podejrzewać ludzi swojego pokroju i zachowania? Poczucie moralności czy etyki bez najmniejszego wyjątku nie występowało w ogóle. Przydatność do zawodu pielęgniarza czy kierownika warsztatu miało niewielu. Większość szukała sposobności by ze swojego stanowiska osiągnąć jak największe korzyści; choćby to była tylko żywność – chleb, masło – skradziona chorym po to, żeby własna racja mąki wystarczyła na niedzielny placek. Nigdy nie widziałem gdzie indziej tylu blach placka noszonych w piątki i soboty do piekarni. Noszono je cały dzień.

   Jak psem węszącym posłużył się dyrektor pacjentem Reinecke, tym samym, który jak wcześniej napisałem chciał mnie „wrobić” w sprawę nielegalnych listów. Pan i sługa byli siebie warci.

   Pewnego dnia wyszły lewe interesy w ogrodnictwie. Kradzieże, fałszywe księgowanie, nieujawniona sprzedaż itd. Starszy ogrodnik został bezzwłocznie zwolniony. Potem szemrano, że w stolarni nie wszystko jest w porządku. Został tam skierowany Rainecke, który nigdy w życiu nie miał w ręku hebla. W krótkim czasie stał się posiadaczem całego „magazynu” żywności i innych artykułów, znaleziono tam nawet karabin i amunicję. Obydwaj stolarze wylecieli, a kierownikowi – mistrzowi wpisano do karty zwolnienia, że nie potrafi pracować z chorymi. Trzeba było 20 lat żeby to stwierdzić.
   Pracowałem wówczas w introligatorni. To co szefowie uprawiali na wielką skalę, chorzy uprawiali na małą, za tytoń czy posmarowaną i obłożoną kromkę chleba dokonywano rzeczy najtrudniejszych. Niedostępne podczas wojny materiały jak kaliko, płótno itp. znikały metrami. Nici introligatorskie wykorzystywano do wędek, do zakazanego wędkowania w Obrze.

   Kiedy w związku z powoływaniem do wojska coraz bardziej odczuwalne stawały się braki kadrowe, dyrektor powierzał pacjentom kierowanie kolumnami roboczymi chorych i wykazał się przy tym znowu podziwu godna nieznajomością ludzi. Ważniacy, prawdziwie aspołeczne typy, dostawały się na takie stanowiska i nigdy nie układała się współpraca z nimi. Typowym przykładem tego jest przypadek Bunda, którego w nocy zabrano z łóżka i „odstrzyknięto”. Typowym był również przypadek Brodtkego, który kilkakrotnie zawodził zaufanie, ale ciągle otrzymywał podobne stanowiska jak długo los mu sprzyjał. Jego koniec byłby niechybny, gdyby nie rosyjskie oddziały, które zajęły Obrzyce, w związku z czym zniknęło widmo Grabowskiego.

   Ostatni, 1944 rok pracowałem w „przemyśle”. Była to pakowalnia materiałów sypkich. Zamiejscowe firmy produkujące farby, przyprawy, proszek do zębów, tlenek glinu, przysyłały nam materiały, którymi w „przemyśle” napełnialiśmy kartoniki lub torebki. Pracowaliśmy tu ciężko, popędzani przez personel; w ostatnim czasie kiedy kolumny robocze pracowały przy robotach fortyfikacyjnych (kopanie rowów) pracowaliśmy również w sobotnie popołudnia i w niedziele. Wszystko to przy niedostatecznym wyżywieniu. O tym trzeba powiedzieć jeszcze kilka słów. W przeciwieństwie do przepisów o racjach żywnościowych wyżywienie personelu i „klas” było wyśmienite. Nie odczuwali nic z wojny, która w miskach tzw. „normalnej klasy” objawiała się tak olbrzymim okrojeniem porcji. Mięsa, chleba i masła wspomniani wyżej otrzymywali o 1/3 -1/2 więcej i to bardzo dobrej jakości.

   Wystarczy! Wszystko to pasowało do panującego tu systemu niesprawiedliwości.

   „Chorych trzeba wyciskać jak cytryny – do ostatniej kropli”, powtarzał dyrektor jeszcze w grudniu 1944 r. na zebraniu personelu. Tak też postępowano. Nie był to już Szpital Obrzyce ale dom mordu Obrzyce.

   Na tym chciałbym moją opowieść zakończyć. Celowo powstrzymywałem się od „zezowania” na istniejący stan rzeczy, aby nie być posądzonym o resentyment; wszystko można zanurzyć w tej samej farbie i też nie doszedłbym do pełnej prawdy, do której my chorzy nie mieliśmy przecież wglądu. Widzieliśmy tylko codziennie nosze z martwymi „wybrakowanymi” i słyszeliśmy, że wczesnym rankiem wrzucono ich nago do dołów i zagrzebywano niczym martwe psy.

   O jednym trzeba jeszcze pamiętać, inaczej obraz Obrzyc Grabowskiego byłby niepełny: „Niski poziom pozbawionej zahamowań moralności seksualnej. Doszło do tego, że w ostatnich miesiącach 1944 r. dyrektor na zebraniu świty zakładu przytoczył odnośny § kodeksu karnego Rzeszy: kto nakłania osoby chore psychicznie do nierządu podlega karze więzienia nie mniej niż 2 lata”.

PRZYDATNE NUMERY

Zapraszamy do korzystania
z rejestracji telefonicznej.

IZBA PRZYJĘĆ 24h/7:

95 7428 707

PORADNIE:

95 7428 756

PRACOWNIA RTG/EKG (pn-pt 7.30-13.00):

95 7428 748

PRACOWNIA EEG (pn-pt 8.00-13.40):

95 7428 749

SEKRETARIAT:

95 7428 700

NR FAX:

95 7428 701

 

ul. Poznańska 109, 66-300 Międzyrzecz
sekretariat@obrzyce.eu
NIP: 596-15-22-446
REGON: 000290133

KLIKNIJ PO WSKAZÓWKI DOJAZDU
Back to top